email: hasło: Przypomnij hasło Utwórz konto
Jak Bór darzył... książka Leszka Ciupisa

Poniżej kolejne opowiadanie z wielu napisanych przez autora. To oraz inne zostały zawarte (część z nich była nawet publikowana na www.optykamysliwska.pl) w książce Leszka Ciupisa, która
JEST JUŻ DOSTĘPNA. Cena 35 zł.
Chcesz zamówić egzemplarz ? kliknij tutaj!
Opowiadania Leszka Ciupisa - wydanie w kwietniu. Już przyjmujemy zapisy

Kłusownicy to prawdziwa ciemna strona łowieckiego księżyca. Zawsze istnieli, istnieją i będą istnieć, tak jak obok dobra istnieje zło. Jest to jednak złe porównanie. Lepiej byłoby chyba powiedzieć, że tak jak dobro przeplata się ze złem i tak jak zło wnika w dobro powodując, że granica między nimi bywa płynna i często trudna do określenia i zdefiniowania.

Od kiedy człowiek wymyślił prawo własności, wymyślił też bezprawie. Dawno, już w czasach feudalnych istnieli kłusownicy. Przeciętnemu myśliwemu najłatwiej jest powiedzieć, że kłusowników powinno się pozamykać do więzień, zabrać im broń i sprawa byłaby prosta. Tak naprawdę nie da się ich zamknąć ani rozbroić. Uważałem zawsze, że po pierwsze należy ich zrozumieć, czyli dokładnie zbadać zjawisko kłusownictwa.

Pierwszym kłusownikiem, z którym się zetknąłem, był stary Sztrygmas. Nie wiem jak miał na imię, a może wcale nie miał. Być może określenie 'stary Sztrygmas' zawierało jedno i drugie, czyli imię i nazwisko. Nigdy w to nie wnikałem. Byłem jeszcze małym chłopcem. Stary Sztrygmas był człowiekiem faktycznie bardzo starym. Liczył około dziewięćdziesięciu lat. Pomimo sędziwego wieku był bardzo dziarski i żywotny. Mieszkał w małym domku, daleko od wiejskiej zwartej zabudowy. Całe życie był samotnikiem i człowiekiem lasu. Żył skromnie i wręcz ascetycznie, co być może było powodem jego długowieczności.

Pracował dorywczo w lesie, zbierał grzyby i jagody, które sprzedawał, zajmował się też podobno kradzieżą drewna. Ojciec opowiadał mi, że gdy jakiś biedny chłop budował dom, a nie było go stać na zakup budulca uczciwym sposobem, 'załatwiał' sprawę ze starym Sztrygmasem, który 'szykował' mu drewno za pół ceny. Na stare lata, jeśli można tak powiedzieć, stary Sztrygmas często wpadał do ojca, aby mu rąbać drewno. Siedział całe dnie w dużej, zadaszonej drewutni i rąbał, rąbał i rżnął piłą i znowu rąbał. Oprócz zapłaty dostawał też jedzenie, które zjadał wyłącznie na dworze, inaczej nie chciał. Często przesiadywałem z nim całymi godzinami, a on opowiadał mi przeróżne historie, rzecz jasna na temat, który mnie interesował czyli o łowiectwie. Niekiedy szedłem do drewutni i zastawałem starego Sztrygmasa śpiącego na dużej kupie wiórów i trocin. Jeżeli nagle zmorzył go sen, po prostu kładł się i zasypiał.

Pewnego dnia, upalnym latem ojciec przyszedł do domu zdenerwowany i opowiedział nam, jak to myśliwy dewizowy postrzelił ładnego rogacza. Rogacz poszedł nie dając farby i tyle go widzieli.
- Pewno leży już gdzieś daleko w odległym młodniku na pastwę lisów - irytował się ojciec.

Stary Sztrygmas przysłuchiwał się opowieści z zainteresowaniem. Po chwili powiedział:
- Niech pon będzie spokojny, za trzy dni go znajdę, daleko nie poszedł.
- Ale jak go znajdziecie, Sztrygmasie? To nie takie proste - pytałem.
- Jest gorąco. Zasmrodzi się do jutra i wyczuję go na kilometr.

Ojciec kiwał z politowaniem głową - To możecie go sobie od razu zabrać, bo do niczego innego nie będzie się nadawał.

Na trzeci dzień stary Sztrygmas około południa przyniósł rogacza. Znalazł go bardzo daleko od miejsca strzału, tak jak mówił, 'na nos'. Minęły trzy doby i kozioł już zaczynał śmierdzieć. Stary Sztrygmas powiesił go na belce w drewutni i zaczął bielić. Dopiero wówczas zaczęło śmierdzieć. Całe szczęście, że nie było ojca. Matce Sztrygmas zakomunikował, że nie będzie jadł obiadu, bo zje znalezionego kozła. Wyciągnął potem gdzieś spod szopy wielki okopcony sagan, w którym gotowano ziemniaki dla koni i napakował do niego tyle mięsa ile wlazło, a wlazło prawie wszystko. Skórę i kilka kilogramów jaj i larw owadów zakopał.

Rozpalił prowizoryczne ognisko i zaczął gotować swój obiad. Rąbał spokojnie drewno i opowiadał jak zwykle ciekawe przygody, tym razem o rogaczach, które strzelił i zjadł. Może dla dodania sobie apetytu? Po kilku godzinach odlał wodę i postawił sagan z parującym mięsiwem na pniu. Po podwórku rozszedł się nieludzki smród gotowanej padliny. Nadjechał też ojciec, który natychmiast zorientował się w sytuacji i machnął ręką. Daleko od progu domu zawołał jeszcze:
- I co? Gdzie był trafiony, na miękkie?

Stary Sztrygmas dmuchał na gorący, spory kęs sarniny i nic nie odrzekł, tylko poważnie skinął głową. Twierdził, że takie mięso jest najlepsze. Gotował je bez żadnych przypraw, ani soli. Nie skusiłem się, aby skosztować, co wcale go nie zrażało, wprost przeciwnie. Był zadowolony. Kazał powiedzieć Matce, że kolacji też nie będzie jadł. Do późnego wieczora zjadł całe mięso i następnego dnia nic nie jadł. Twierdził, że musi strawić sarninę. Był zawsze bardzo chciwy na mięso, wiecznie głodny. Ojciec był świadkiem niejednej takiej historii i mówił, że starego Sztrygmasa odróżnia tylko to od wilków, że gotuje swoją zdobycz, natomiast wilki zjadają ją na surowo.

ilustracja opowiadania;

jeśli klikniesz na obrazek to zobaczysz więcej prac tego artysty

Nigdy już nie widziałem więcej kogoś takiego jak on. Kiedy był spragniony, pił wodę prosto ze studni lub ze strumienia leśnego albo jadł śnieg. Opowiadał mi często, jak to jeszcze niedawno wyruszał na polowanie na kilka dni. Normalny myśliwy idzie do lasu i albo coś upoluje albo nie. Częściej nic nie strzeli i wraca, aby znowu próbować szczęścia za jakiś czas. Stary Sztrygmas polował dopóty, dopóki czegoś nie zdobył. Czas nie był dla niego barierą. Posiadał starą strzelbę, jednorurkę tzw. 'drutówkę'. Była to broń wykonana przez jakiegoś kowala bardzo dawno temu. Lufę stanowiła cienka, długa rurka owinięta dookoła ciasno stalowym drutem, a następnie zalana roztopionym mosiądzem i opiłowana. Z boku znajdował się olbrzymi kurek, który zbijał iglicę. Sprężyna kurka była tak mocna, że tylko stary Sztrygmas umiał go napiąć, podobnie jak Odys był jedyną osobą mogącą napiąć swój mityczny łuk.

Strzelba była zawsze gdzieś w ukryciu, gotowa do użytku. Miała kaliber szesnaście, a naboi Sztrygmasowi nigdy nie brakowało. Miał jakichś stałych dostawców, podobnie jak wszyscy kłusownicy. Karabinów czy w ogóle broni gwintowanej nie uznawał, tak jak i polowania przy użyciu sztucznego światła czy też wnyków i sideł. Brzydził się tym i uważał, że to hańbiące porządnego myśliwego. Tak bowiem mówił o sobie. Nigdy nie słyszałem aby wymówił słowo 'kłusownik'.

Przypadłem mu widocznie do gustu, bo udzielał mi wielu wskazówek i w końcu pokazał swoją broń. Było to dowodem wielkiej atencji jaką do mnie czuł. Któregoś dnia pod koniec września przyszedł i powiedział, że słyszał w nocy godowe stękanie łosi byków i że jak bym chciał, to pokaże mi, jak się wabi te wspaniałe zwierzęta. Miałem już wówczas 'na stanie' swoją kapiszonówkę i bardzo chciałem ustrzelić kapitalnego łopatacza.

Wyruszyliśmy wśród mgieł, przymrozku i niesamowitej pełni księżyca. Stary Sztrygmas prowadził nie duktami, ale wyłącznie na przełaj przez gęstwinę. O dziwo, szedłem pewnie utartym kłusowniczym szlakiem niczym młody wilczek za starym basiorem. Mój przewodnik nie zabrał swojej 'Sztrygmasówki', jak nazywał ten zabytek ojciec. Uważał, że łoś to zwierzyna 'pańska', dla niego nieosiągalna.
- Co byś z nim zrobił, zjadł? Trzeba by go wozić po kawałku rowerem - wyjaśniał, nie dopuszczając możliwości podzielenia zdobyczy między postronnych.

Szliśmy po grubym dywanie białej jak mleko mgły. Sięgała nam do kolan, czasem falowała, podnosząc się do pasa. Nad ogromnymi połaciami śródleśnych łąk wisiał na czarnym kretonie nieba podziurawionym gwiazdami, blady księżyc. Było widno jak w przysłowiowy dzień. Przed nami rysował się nieregularnym, czarnym jak smoła konturem stary las sosnowy.

Nagle gdzieś blisko z gęstwiny 'uderzył' w nas zew godowy łosia. Słyszałem go pierwszy raz w życiu. Było to skrzyżowanie rżenia konia z rykiem niedźwiedzia, potężne i niesamowite stęknięcie. Wrażenie było tak mocne, że omal nie wypuściłem z ręki mojej strzelbiny. Stary Sztrygmas ruchem dłoni nakazał milczenie i sprawdził wiatr.
- Widzi nas i denerwuje się - powiedział.
- Musimy go obejść łukiem.

Łoś odzywał się co jakiś czas. Jeszcze chwila i pochłonął nas gąszcz starego lasu. Mój przewodnik jak wilk odnajdywał utarte w zaroślach przesmyki. Przesuwał się szybko, pewnie i bezgłośnie mimo tak poważnego wieku. Udało nam się w końcu zatoczyć duży łuk i znaleźliśmy się na sporej połaci starego, podmokłego olsu. Niektóre pnie leżały w wodzie, niemożliwe do wyciągnięcia, co potęgowało nastrój tajemniczości i czekającej niezwykłej przygody. Tak też było. Stary Sztrygmas wyjął ze specjalnego pudełka zrobioną przez siebie tubę z kory brzozowej i przyłożył do ust.

Ryk, który nagle wydał, omal mnie nie przyprawił o zawał serca. Mimo że byłem na niego przygotowany, zaskoczył mnie siłą i perfekcją wykonania. Niespotykana sceneria dopełniła całości. Sztrygmas wykonał tylko jedno 'stęknięcie', po którym natychmiast usłyszeliśmy odzew z głębi lasu, niczym odbite echo.

Sztrygmas odwrócił twarz i spojrzał na mnie z tryumfem. Przy księżycu błysnęły białka wilczych oczu i samiutkie kły, pamiątka po dawnym uzębieniu, widoczne teraz w szerokim uśmiechu niczym u wampira. Znowu przyłożył tubę i stęknął. I ponownie usłyszałem byka, lecz bliżej i bardziej agresywnego niż uprzednio. Po chwili słyszeliśmy już chlupanie wody pod długimi badylami.
- Czasem nie strzelaj! Na to przyjdzie pora, ale nie dziś - wyszeptał mi do ucha. Pokiwałem głową, że rozumiem i usiłowałem przełknąć ślinę, której zabrakło, nie wiem dlaczego? Tymczasem spory łopatacz pokazał się już na przedpolu i stękał raz za razem. Za chwilę zdemolował swoimi rosochami olchową kępę, po czym minął nas z boku i poszedł gdzieś do tyłu, niknąc w ciemnościach.

Drżałem jak w febrze, szczękałem zębami, nie mogąc się opanować z emocji. Stary Sztrygmas schował instrument do pudełka i powiedział:
- Łoś to nie jeleń. Ten szuka kobyły. Myślał, że ją tu znajdzie i gotów był nas zaatakować. Widziałeś już to, co chciałeś. Teraz wracamy. Nie ma tu co siedzieć. Ten łoś to przejściowa sztuka. Jest tu sam jeden, dlatego tak łatwo przyszedł.

Na drugi dzień Sztrygmas opowiadał ojcu, jakiego to widzieliśmy 'łososia'. Często używał takiej właśnie nazwy, widocznie lepiej mu pasowała. Zaraz też po przyjściu ze szkoły w drewutni ćwiczyłem stękanie 'łososia' pod czujnym i wymagającym okiem mistrza. Ponoć zrobiłem nawet spore postępy. Nigdy jednak nie próbowałem wabienia 'łososi', być może dlatego, że przestałem marzyć o łopataczu 'za wszelką cenę'. Spotkałem i spotykam od czasu do czasu te zwierzęta, jednak polowanie na nie uważam za dalece bezcelowe.

Stary Sztrygmas w gęstych zaroślach tuż za swoją chałupą wybudował małą budkę z desek, przykrytą słomianym daszkiem. W budce tej trzymał ubranie na polowanie. Nigdy nie wchodził w nim do izby, żeby jak mawiał 'nie pociągło odoru', który potem ewentualnie mogła zwietrzyć zwierzyna w lesie. To on nauczył ojca i mnie, że idąc na podchód dobrze przejść butami po oborniku, aby zafałszować zapach ludzkich śladów i wiele innych tego typu sekretów. Umiał wabić lisy, imitując ich szczekanie. W odpowiednich warunkach podczas lisich godów, w lutym, potrafił przywabić na strzał nawet kilka zakochanych chytrusów na raz, bez względu na wiatr.

Długo ćwiczył mnie w tej sztuce. Potrafił też wabić wilki, choć nie było ich w naszych stronach. Niegdyś, w jego młodości bywały. Wszystkie sekrety przekazał mu jego ojciec i dziadek, których to książę Lubomirski wysiedlił po pierwszej wojnie światowej z głębi lasów, gdzie żyli wyłącznie z kłusownictwa i handlu mięsem i skórami. Gospodarstwo łowieckie książąt Lubomirskich było w okresie międzywojennym jednym z najlepiej prowadzonych w Europie. Służba łowiecka liczyła około trzydziestu gajowych do spraw łowieckich! Mimo to nie oczyścili lasu z kłusowników, chociaż bardzo chcieli.

Przeminęli z wybuchem wojny i potem z nastaniem władzy ludowej odeszli w zohydzoną, propagandowo przeszłość. Tamci wciąż trwali. Za okupacji hitlerowskiej przeprowadzali partyzantów i ukrywali ich w niedostępnych ostępach. Za komuny ścigani przez władzę ludową. Zawsze tępieni i karani surowo przez ówczesny wymiar sprawiedliwości.

Stary Sztrygmas często opowiadał i o innych kłusownikach. Wspominał zwłaszcza te historie, które ich ośmieszały i stawiały w gorszym świetle. Opowiadał mi o starym Raubszycu, który polował jeszcze ze strzelbą ładowaną od wylotu, podobnie jak ja ze swoją kapiszonówką. Otóż ów człowiek specjalnie siał pod lasem, niedaleko domu, łubin, do którego przychodziły nocą jelenie. Pewnego razu wyszedł mu na bliski strzał ogromny byk. Wycelował więc w łeb i 'dał ognia'. Jeleń padł na ziemię, a ucieszony łowca błyskawicznie pobiegł do wsi po chłopów, aby przyszli z drągami i powrozami i pomogli przetransportować strzelone zwierzę. Przybyli na miejsce i jakież było ich zdziwienie, kiedy po byku nie było ani śladu. Prawdopodobnie dał zbyt mało prochu i jedynie ogłuszył jelenia.

Tak opowiadał stary Sztrygmas, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Historia dowodziła, iż ów 'myśliwy' był słabym fachowcem, gdyż nie umiał nawet porządnie nabić strzelby. Dziś, po latach wiem z doświadczenia, że tak być nie mogło. Jeśli była to prawda i jeleń faktycznie padł, spowodowała to obcierka kuli po wyrostkach kręgowych lub uderzenie w poroże. Być może i sam Sztrygmas o tym wiedział, ale wolał tamtą wersję.

Chodziliśmy też czasem na kaczki na leśne stawy. Po drodze Sztrygmas rozpalał w polu ognisko z łętów ziemniaczanych i wkładał w nie ziemniaki, których nie zabrano z pola. Dokładał potem jeszcze spory zapas na pół wysuszonych łodyg i szliśmy dalej. Wracając, mieliśmy gotową kolację. Nad leśnym stawem stary Sztrygmas sprawdzał jeszcze zastawione tam przez siebie węcieże, czyli jak je nazywał 'winciorki'. Zawsze z owych 'winciorków' wyjmował kilka rybek, przeważnie linów i karasi, ale trafiał się i duży węgorz. Po powrocie do ogniska rozniecał żar, wyjmował ziemniaki i piekł rybki w całości i w całości jadł. Z tych dla mnie wyciągał wnętrzności i odcinał łebki. Ustrzelonymi kaczkami dzieliliśmy się na połowę, choć strzelałem tylko ja. On sam nigdy nie użył broni w moim towarzystwie pomimo, że nieraz mi ją pokazywał..

Z ciekawszych historii pamiętam opowieść o bardzo złośliwym odyńcu, który podczas wojny napadał i straszył kobiety i dzieci pasące krowy na leśnych łąkach. Z czasem stał się prawdziwym postrachem we wsi. Oczywiście stary Sztrygmas zawziął się na tego dzika.

Polował i polował na różne sposoby. Wszystko na nic. Kiedy był w pobliżu łąk, odyniec jakby wiedząc co się święci, nie przychodził. Gdy wracał zawiedziony, ten od razu się pojawiał wśród krzyków i pisków przerażenia. W końcu Sztrygmas wpadł na pomysł, że przebierze się za starą babinę. Założył chustkę na głowę, spódnicę i zapaskę, pod którą ukrył swoją 'sztrygmasówkę'. Popędził krowę i zaraz na łąkach wybiegł do niego duży dzik. Sztrygmas piszczał i uciekał wśród jesiennych mgieł wieczoru a dzik już, już doganiał go, kłapiąc groźnie szablami o fajki. Na środku łąki stanął i odwrócił się, wysuwając spod ubrania rurę 'sztrygmasówki' wprost na dzika.
- Dzik jak mnie zobaczył, to mnie od razu poznał - opowiadał - zrobił 'dymba' i aż rozdziawił mordę, że tak się dał nabrać. Chciał uciekać, ale palnąłem mu kulę za ucho i było 'po ptokach' (czyli w jego słowniku po wszystkim). Określenie 'po ptokach' często padało w chwilach, gdy np. zerwały się koguty spod nóg, a ja nie zdążyłem się złożyć do strzału i oznaczało, że właśnie jest 'po robocie'. Mogło jednak mieć zastosowanie i przy grubym zwierzy.

ilustracja opowiadania;

jeśli klikniesz na obrazek to zobaczysz więcej prac tego artysty

Sztrygmas był zdania, że dzik poznaje myśliwego na oko i na węch. Starych bab i dzieci wcale się nie boi i dlatego należy myśleć i wymyślać coraz to nowe sposoby polowania. Można było to rozumieć, że myśliwy to osobnik intensywnie myślący.

Ciekawe było, że stary Sztrygmas jadał borsuki, czyli jak mówił 'borciuchy' albo rzadziej 'javwce'. Wytapiał z nich sadło i sprzedawał, a mięso gotował długo, nawet kilka godzin i zjadał. Długie gotowanie zmiękczało mocno twarde włókna, a Sztrygmas miał już śladowe uzębienie, dlatego mięso musiało mu się 'rozpływać w gębie'.

Upolowane 'borciuchy' dzielił na dwa jakby podgatunki: 'psie' i 'świńskie. 'Psie' nie nadawały się do jedzenia, a 'świńskie' nadawały. Co różniło oba rodzaje, było jego tajemnicą, trudną do zrozumienia. Być może decydowały o tym walory smakowe. Nie skusiłem się nigdy na spróbowanie tego specjału. Jeśli np. ojciec strzelił borsuka, to zaraz zanosił go do Sztrygmasa, a ten już wiedział , co z nim zrobić.

Zmarł w wieku dziewięćdziesięciu trzech lat, do końca sprawny i zdrowy. Nigdy nie był u lekarza ani nie chorował. Nie pił też nigdy alkoholu i gniewał się, gdy go nim częstowano. Ponoć wódka była przyczyną jakiejś tragedii w jego rodzinie w czasach wczesnego dzieciństwa. Nie ożenił się ani nie miał dzieci. Na skromnym pogrzebie był ojciec, ja leżałem chory na anginę. Opowiadał mi potem, że zanim zamknięto trumnę, włożył mu do niej ukradkiem jego wierną sztrygmasówkę. Wiedział bowiem, gdzie była schowana. Miało to dla mnie posmak pochówku prasłowiańskich bohaterów albo greckich herosów. Stary Sztrygmas był dla nas bohaterem. W pełni zasłużył na to miano. Całe, długie życie samotnie zmagał się z puszczą, głodem i biedą.

Dzisiejsi ludzie, dzisiejsi myśliwi, nawet nie przeczuwają co znaczą słowa 'żyć w lesie'. Nie przez tydzień czy dwa na obozie przetrwania. Żyć w lesie dziewięćdziesiąt trzy lata z własnej woli. Nigdy nie mówiliśmy o nim - kłusownik! Był dla nas zawsze po prostu starym Sztrygmasem i takim pozostanie na zawsze.


Nie wszyscy kłusownicy byli żywą legendą puszczy. W większości rekrutowali się ze środowiska wiejskich rzezimieszków i złodziejaszków. Częstokroć kłusowali, gdyż ustrzeloną zwierzynę wymieniali na alkohol. W niektórych rejonach zaraz po wojnie, ale i też jakiś czas później, kłusowały całe wsie. W każdej chałupie została broń, przeważnie po partyzantach, a wówczas wystarczyło jedynie wyjść z nią za próg chaty.

W polu, w nocy zasiadali na dziki i jelenie. Zdarzało się, że jeden zabijał lub ranił drugiego, nie rozpoznając dobrze celu w natłoku polujących rozbójników. Kiedy dziadek założył po wojnie swoje koło łowieckie, w jednym z obwodów które im przydzielono, wcale nie było zwierzyny. Był to początek lat pięćdziesiątych. Zabiegi hodowlane nic nie dawały. Ponieważ obwód ten znajdował się w znacznym oddaleniu, niemożliwe było objęcie go całodobową ochroną przez członków koła. Nie było wówczas samochodów, a przynajmniej posiadali je nieliczni.

Szybko wyszło na jaw, że przyczyną pustych pól i lasów jest nadzwyczaj rozbudowane kłusownictwo. Nawiązano więc kontakt z milicją i przeprowadzono akcję rozbrojenia kilku wsi z broni myśliwskiej i wojskowej. Parę oddziałów milicjantów otoczyło wieś i przystąpiło do rewizji. Pomagali myśliwi z koła łowieckiego dziadka. Jak opowiadał, broń była wszędzie. Wyciągali ją ze stodół, z chałup, ze studni, stosów drewna, snopków słomy i innych zakamarków. Ponoć w wielu przypadkach stała wcale nie ukryta, w sieni, pod ścianą lub w izbie przy piecu.

Po przetrząśnięciu jednej malej wioski, zagubionej wśród lasów, odnaleziono kilkaset sztuk broni, w większości karabinów wojskowych, automatów i pistoletów, sporo amunicji i granatów. Dużo było i broni myśliwskiej, której wystarczyłoby do uzbrojenia całego dużego koła łowieckiego. Broń wojskowa została po wojnie, myśliwska właściwie też. Zbierali ją zawsze partyzanci, którzy cierpieli na jej stały niedobór. A było jej sporo po dworach i zaściankach, niekiedy całe kolekcje. Jeśli nie zdano jej Niemcom, chętniej oddawano właśnie partyzantom. Nie była tak skuteczna jak karabin czy pistolet maszynowy, więc z czasem trafiła w ręce kłusowników.

Opowiadał nieraz dziadek, że zabraną we wsi broń wieziono furmanką. Obok wozu stał wysoki oficer milicji obywatelskiej. Dziadek oglądał egzemplarze głównie myśliwskich dubeltówek. Spośród całego stosu tego sprzętu wyciągnął wspaniałą dubeltówkę angielską firmy Holland-Holland z Londynu. Była przepiękna. Na pewno pochodziła z jakiegoś dworu, gdyż warta była wtedy majątek. Dziadek zapytał dowodzącego akcją czy nie mógłby jakoś odkupić tej broni, ponieważ szkoda, aby taki egzemplarz zniszczono. Wówczas ów milicjant nic nie mówiąc pokiwał przecząco palcem a następnie pokazał nim na siebie, co oznaczało, że strzelba ma już nowego właściciela, który też polował w milicyjnym kole łowieckim.

Po oczyszczeniu terenu szybko podniósł się stan zwierzyny. Były zające, sarny i kuropatwy. Można było spokojnie i bezpiecznie polować i gospodarować. Po wielu latach od przygody dziadka z rozbrajaniem kłusowników kupiłem ową strzelbę Holland-Holland, ale to już inna historia. Dziadek miał dużo znajomych myśliwych rozrzuconych po całej Polsce. Jeździł do nich na polowania zapraszany często i oni też gościli u dziadka. Do jednego znajomego, kapitana wojska polskiego, jeździł dziadek na rogacze aż pod Wieluń. Tereny tamte słynęły z okazałych, mocnych saren. Jednego razu strzelił dziadek właśnie w tamtych stronach kozła o wadze dwadzieścia osiem kilogramów. Nim to nastąpiło, spotkała go bardzo przykra przygoda z kłusownikiem.

Wyszli razem z kapitanem przed wieczorem. Udali się na pobliskie śródleśne łąki. Kapitan pozostawił dziadka na dobrym stanowisku w kępie olszyny, sam zaś udał się jakieś sto metrów dalej. Umówili się, że po strzale któregoś z nich drugi przyjdzie pomóc przetransportować zdobycz.

Dziadek już wkrótce wypatrzył mocnego, starego szydlarza, który z wolna zbliżał się do jego kryjówki, spokojnie żerując. Odległość wynosiła około czterdziestu metrów i powoli podnosił lufy dubeltówki do góry, celując na komorę. Prawie nigdy nie chybiał. Nie zdążył ściągnąć spustu, gdy huknął bliski strzał i rogacz zwalił się na ziemię, robiąc rakietę po celnej 'komorze'. Dziadek nie mógł zrozumieć, co się stało, myślał nawet, że to kapitan stał gdzieś blisko i że to on ... .

Tymczasem do kozła podbiegł mężczyzna w długim szarym płaszczu z dubeltówką w ręku. Rozglądał się nerwowo dookoła, po czym uspokoił się zupełnie. Rozpiął płaszcz i odpiął lufy od kolby. Lufy wsunął w jedną kieszeń od spodni a kolbę w drugą, przewieszając pasek na szyi. Zapiął płaszcz i szybkim ruchem zarzucił rogacza na plecy trzymając jedną ręką przednie cewki, a drugą tylne. Szedł w kierunku wsi. Przechodził właśnie tuż obok kępy, z której wyskoczył dziadek z wycelowaną w niego dubeltówką.
- Ręce do góry! - krzyknął.
Kłusownik upuścił zdobycz i uniósł ręce.
- Niech pan weźmie tego koziołka, ale niech mnie pan puści - prosił tamten.

ilustracja opowiadania;

jeśli klikniesz na obrazek to zobaczysz więcej prac tego artysty

Zawsze gdy mi o tym opowiadał, żałował że wówczas go nie puścił w diabły. Problemy bowiem dopiero miały się zacząć. Dziadek trzymał raubszyca na muszce, gdy tymczasem nadchodził kapitan. Usłyszał strzał i już z daleka wołał:
- Masz kozła, Franek?
- A mam! Kłusownika!

Kapitan miał przy sobie służbowy pistolet i aresztował przestępcę. Doprowadzili go zaraz na posterunek milicji. Posiedział tam przez noc, zabrali mu broń i rano wyszedł. Miała być sprawa w sądzie, we Wieluniu. Kłusownik odpowiadał z wolnej stopy. Odbyło się sześć rozpraw. Zapadł wreszcie wyrok: rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata.

Dla dziadka najgorsze było to, że sześć razy musiał stawiać się na rozprawy, opluwany przez rodzinę oskarżonego. Po ostatniej rozprawie doszedł do niego ów kłusownik i powiedział: - No i co? g... mi zrobili. I tak będę dalej kłusował. Nie lepiej było mnie wtedy puścić?

Dziadek nic nie odrzekł. Było mu nieprzyjemnie. Zawiódł się po prostu na wymiarze sprawiedliwości, stracił dużo czasu, nerwów i pieniędzy. Kłusownik śmiał mu się w nos. Ale ta pewność siebie i bezczelność nie spodobała się bogom zemsty. Już za kilka miesięcy popchnęli go swymi długimi palcami przeznaczenia w pułapkę własnej pychy i agresji, a było to tak:

Nadszedł wrzesień i dziadek ze swoją suką szorstkowłosą Armą pojechał do kapitana na kuropatwy. Był piękny dzień. Polowali we dwóch. Przypadkowo znaleźli się blisko wsi, akurat na polu owego kłusownika. Kapitan znajdował się dosyć daleko od dziadka, kiedy ten zauważył chłopa z widłami. Biegł przez pole obrzucając kapitana stekiem przekleństw i grożąc, że go zabije za wtargnięcie na teren prywatny. Fakt faktem, że pan kapitan stał na środku pola seladery, którą deptał, ale na takim polowaniu zawsze się coś depcze, oziminy, buraki, rzepak, inaczej się nie da.

Chłop biegł, zamierzając się do ciosu widłami. Ryczał przy tym nieludzkim głosem. Wpadł w furię. Tymczasem kapitan stał odwrócony doń tyłem i odpinał właśnie pasek od luf strzelby. Dziadek chciał go ostrzec ale nie wiedział jak, był daleko. Chłop unosił widły do góry i przyspieszał. Pan kapitan odpiął nakładkę i wsunął do kieszeni marynarki. Chłop był tuż, tuż. Jak kapitan mógł go nie widzieć? Zamiast uciekać, odpina lufy od strzelby, co on robi? - myślał dziadek. A tymczasem dzielny i opanowany dżentelmen odpiął już lufy i odłożył na bok kolbę. Chłop był przy nim i z przeraźliwym okrzykiem wykonał śmiertelne pchnięcie widłami. Dziadek zamarł. Kapitan zrobił delikatny, prawie niezauważalny obrót i usunął się z linii natarcia. Widły musnęły go po ubraniu, za to lufy belgijskiej dwunastki ze świstem słyszalnym z daleka grzmotnęły grubszą częścią, tą z komorami nabojowymi w tył głowy napastnika. Chłop nie biegł dalej, ale leciał. Widły wbiły się w ziemię, a zaraz za nimi runęło nieprzytomne cielsko rolnika. Pan kapitan zapinał lufy. Dziadek odzyskał władzę w nogach i ruszył w stronę przyjaciela. Gdy doszedł do niego, tamten kończył zapinać pasek i ponownie ładował broń.
- Patrz, Franek! To nasz znajomy. Na ile to on miał te 'zawiasy'? No widzisz, nie wytrzymał. Będzie tu czynna napaść, co?
- No wiesz, ja musiałem się bronić, zresztą są tu świadkowie... .
Zza płotu zabudowań wyglądało sporo gapiów. Ponoć znalazło się kilku świadków. Sąsiadom też dopiekł, mieli go dosyć. Poszedł siedzieć na rok.


Wuj Walek, brat dziadka, kiedy zaczął polować po wojnie, objął funkcję strażnika łowieckiego. Kłusowników w jego wsi było kilku, w najbliższej okolicy także. Wuj ogłosił dla nich coś w rodzaju amnestii. Rozpowiedział między nimi (wiedział mniej więcej, którzy to byli), że jeżeli w przeciągu dwóch tygodni zdadzą mu broń, zapomni o wszystkim, a jeśli nie, to zobaczą, co im zrobi. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy, ale wzbudziła uśmiechy na twarzach, nic ponadto. Po upływie wyznaczonego czasu wuj Walek natknął się w lesie na kłusownika. Był to znany w okolicy rozrabiaka, którego bali się wszyscy, nawet milicjanci z miejscowego posterunku. Wuj zaskoczył go tak, że tamten nie zdążył nawet zdjąć strzelby z ramienia i zaczął okładać pięściami. Był wówczas nie lada 'zawodnikiem' od bójki i jeszcze w sile wieku. Za kawalerskich czasów potrafił rozpędzić każdą zabawę, jeśli mu się coś nie podobało. Miał po prostu wyjątkowy i rzadki talent do walki wręcz. W efekcie pobił bardzo dotkliwie kłusownika, zabrał mu broń i zdał na milicję zeznając, że przestępca uciekł.

I tak wszyscy wiedzieli, czyja to była broń, ale w końcu strzelba podobna do strzelby, wiadomo. Kłusownik dostał ostrzeżenie, że następnym razem będzie gorzej i żeby trzymał się od lasu z daleka. Poskutkowało. Bał się wuja jak ognia. Po tym zdarzeniu pozostali kłusownicy zaczęli przynosić wujowi swoje strzelby. Niektórym musiał trochę pomóc, ale szybko decydowali się na uczciwe życie. Broń była systematycznie przekazywana na posterunek.

Pamiętam, jak przyjechałem z ojcem do wuja, a on pokazywał nam zdaną mu dopiero co strzelbę. Była to piękna przedwojenna kniejówka horyzontalna firmy Rash, na pełnych zamkach z bogatym grawerunkiem, w kalibrze 9,3 x 74 R/16 x 70. Ojciec namawiał wuja, aby nie oddawał takiego 'cuda' na milicję, ale zostawił ją dla niego. Wuj był nieugięty i jeśli coś postanowił, było święte. Był też stuprocentowo uczciwym człowiekiem, nie dał się namówić. W terenie, gdzie polował, nie kłusowano. Był to odosobniony przypadek, kiedy jeden człowiek o mocnym charakterze uporał się z kłusownictwem.

Wuj Marek, który także pół życia spędził w lesie, również miewał ciekawe spotkania z kłusownikami.
Pewnego wieczoru stał na skraju lasu pod grubym dębem ze swoim wiernym Szonauerkiem. Czekał na rogacza. Robiło się już ciemno i szanse na ustrzelenie zwierza stawały się coraz mniejsze. W pewnej chwili wuj zobaczył kłusownika, który skradał się jak kot brzegiem pól, obserwując bacznie uprawy. Doszedł aż do wuja, stanął i wyprostował się. Widocznie uznał, że postoi tu, pod dębem i poczeka na jakiegoś zajączka. Wcale nie odwracał się do tyłu, tylko wpatrywał się w pola. Powoli cofał się pod dąb, gdzie stał wuj Marek, oparty plecami o pień. Przysunął się tak blisko, że piętami nadepnął na czubki butów wuja i zorientował się, że ktoś za nim stoi. Wuj błyskawicznie przełożył mu lufę od sztucera pod brodą i przycisnął do siebie. Kłusownik tak się wystraszył, że bezwładnie osunął się na ziemię zemdlony. Wuj zostawił go i poszedł do domu. Zawsze ilekroć mi to opowiada, uśmiejemy się zdrowo.
- Gdybyś widział, jaką sobie zrobił strzelbę, to dopiero byś się ubawił. Z rury wodociągowej, wszystkie bebechy miała na wierzchu. Sprężyna kurka była ze sprężyny od słoika typu Weck. Poza tym drut, sznurek i jeszcze raz drut. Gdyby wszyscy kłusownicy mieli taką broń, spałbym spokojnie pewien, że zwierzynie nic nie grozi, co najwyżej te wynalazki pozabijają ich samych - opowiadał.

Nie zabrał mu owej strzelby własnej roboty. Szkoda było tak wrażliwej 'zajęczej duszy'.
- Wyobraź sobie, jak on musiał się bać, gdy szedł do lasu polować. Po tej przygodzie pewno nigdy więcej nie wyjdzie nocą poza swoje obejście - śmiał się.

Zdarzały mu się też niebezpieczne przygody. Jednego razu napadli go dwaj kłusownicy. Było to w województwie słupskim, w wojskowym kole łowieckim na terenie, gdzie myśliwi bali się zapuszczać właśnie przez kłusowników. Wuj niczego się nie bał, no i doigrał się. Wyskoczyli znienacka i wycelowali lufy swoich 'obrzynów' prosto w niego. Zabrali mu Szonanera i chcieli odejść. Tego było już za wiele! Sztucer był pamiątką jeszcze po dziadku.

Wuj był zawodowym oficerem wojska. Zawsze na polowaniu miał swoją broń krótką, o czym nie wiedzieli tamci.
- Wyszarpnąłem pistolet z kabury podramiennej, a oni już odeszli kilka metrów - mówił.
- Nigdy nikt nie odebrał mi tak bezczelnie broni. Wycelowałem w jednego z nich i strzeliłem. Celowałem w głowę. Na szczęście chybiłem i kula przebiła mu małżowinę uszną ocierając się o czaszkę. Efekt był taki, że upuścili broń i podnieśli ręce do góry.

Teraz znowu wuj był górą. Podniósł broń i kazał im iść naprzód w kierunku wsi. Kłusownicy nieśli swoje rozładowane karabiny, dla pewności wuj powyjmował z nich zamki i zabrał. Gdy doszli pod wieś, kazał im iść naprzód. Kłusownicy nie poszli.
- Niech nas pan nie zabija. A jeśli już to tutaj, dalej nie idziemy. Wiemy, że strzeli pan nam w plecy.

Wuj puścił ich wolno, nie strzelał w plecy, jak się tego spodziewali. Przygroził surowo, że jeżeli jeszcze raz ich spotka w lesie, to na pewno rozwali, dlatego mają się trzymać z daleka.

Po tygodniu pojechał ponownie w ten rejon. Kręcił się tam piękny myłkus, którego wuj chciał upolować. Jechał swoim trabantem przez wieś, gdy nagle na drogę wyskoczyło dwóch chłopów, wymachując rękami, aby się zatrzymał. Jeden z nich miał zabandażowaną głowę i widoczny opatrunek na lewym uchu. Przekrzykiwali się nawzajem, cisnąc głowy do okna samochodu wuja:
- Dzień dobry panu! Może pan spokojnie polować, w terenie jest 'czysto'! Ten pański myłkus wychodzi o szóstej na tej małej łączce, to zaraz za rowem, a w owsie były dzisiaj w nocy dziki, może pan zasiąść. My tu będziemy panu pilnować samochodu. Nikt tu nie będzie przeszkadzał... .
Tak to wuj oswoił sobie kłusowników i teren bardzo niebezpieczny stał się gościnny i przyjazny. Potrzeba było tylko odrobinę brawury i odwagi.

Nie ze wszystkimi kłusownikami szło tak łatwo. W okolicy Kocina był jeden taki stary zabijaka, który wzbudzał lęk wśród myśliwych oraz innych drobnych kłusowników. Otóż jego to przydybał wuj przed świtem na otwartym polu. Z początku wahał się, co zrobić, ale dla dodania sobie werwy i 'zmiękczenia' raubszyca wystrzelił do niego ze sztucera, mierząc w kapelusz. Strzelał bardzo dobrze i był pewien broni. Kłusownik natychmiast padł na ziemię. Był przekonany, że napastnik celował w głowę, ale chybił. Wuj był górą.
- Kazałem mu się czołgać do mnie. Broń została na miejscu pierwszego strzału. Kiedy zwalniał, grzmociłem do niego, ile się dało. Ziemia rozpryskiwała się przed nim jak na froncie. Wystrzeliłem chyba ze dwadzieścia naboi, aż nadjechali inni myśliwi zaniepokojeni kanonadą. Kłusownik był skończony. Jego legenda także. Pokazałem kolegom, co tak ich przerażało. To był stary chłop w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. Obejrzeli sobie jego karabin. Nie było się czego bać - opowiadał.
Legenda prysła, a z nią sława kłusownicza. Człowiek ów dostał wyrok w zawieszeniu i już więcej nie kłusował.


Każdy myśliwy, który dużo przebywa w lesie, wcześniej czy później spotka się z kłusownikami. Wielu młodych kolegów pytało mnie, co zrobić w takich przypadkach. Przede wszystkim nie należy się bać. Brawura też jest niewskazana.

W sumie nie ma złotego środka. Na pewno nie można uciekać czy mdleć ze strachu. Zawsze w ostateczności można udać, że się nic nie widzi. Zastanawiające jest dla mnie, dlaczego żaden dobry poradnik dla myśliwych nie zamieszcza stosownych wskazówek w tej materii.

Ja sam także miewałem spotkania z kłusownikami. Jeszcze jako młody chłopak, kiedy buszowałem po lasach z kapiszonówką, spotkała mnie przygoda podobna do tej, jaką przeżył wuj Marek. Była późna noc. Szedłem leśnym duktem daleko od domu, kiedy nagle zobaczyłem przed sobą w oddali ogieniek papierosa. Ktoś szedł z naprzeciwka, ale kto? Nocą w głębi lasu?

Uskoczyłem na lewo. Droga w tym miejscu biegła głębokim wąwozem, którego jedna strona stanowiła wgłębienie, z którego chłopi kopali żółty piasek. Stanąłem tuż pod skarpą jakby małego osuwiska piachu. Nad głową sterczały mi obnażone korzenie rosnących w górze sosen. Ukryłem się pod nimi. Inaczej na tle jasnego piasku byłbym widoczny. Nadchodzący człowiek też postanowił postać na brzegu osuwiska. Stanął tuż przede mną i nasłuchiwał. Palił papierosa. Na głowie miał ciemny beret a na ramieniu przewieszony karabin typu Mauser. Stał blisko, może dwa metry ode mnie. Byłem bardzo młody i bardzo się bałem. Naszykowałem sobie nóż, którym postanowiłem go skaleczyć i uciec, gdyby mnie spostrzegł. On na szczęście wypalił papierosa i poszedł dalej.

Innym razem natknąłem się na bardzo 'ostrego' kłusownika, który chyba nawet chciał do mnie strzelić ale byłem szybszy, a wszystko przez przypadek.
Późno zdecydowałem się na wyjazd na rogacza. W pośpiechu złapałem sztucer i kilka naboi. Jeszcze lornetka i nóż. Rino pętał mi się pod nogami. Łyk herbaty i biegiem do samochodu. Przyjechałem w łowisko tuż przed zmrokiem. Byłem zły, że się spóźniłem, zaraz miał zapaść wieczór. Zapiąłem jamnika na otok, lornetka na szyję i ... o zgrozo! W pośpiechu nie zauważyłem, że przy sztucerze nie mam paska do noszenia broni. Kląłem pod nosem. No trudno, będę nosił karabin w rękach.

Nie przypuszczałem nawet, że ten pasek być może ocalił mi życie, a kto go odpiął? Czasem myślę, że to mój anioł stróż. Ruszyłem wąskim duktem wśród gęstych młodników. Zrobiło się szaro. Przeszedłem może sto metrów i tuż za pierwszym zakrętem stanąłem oko w oko z kłusownikiem. Robił groźne wrażenie, niczym zbój z 'Powrotu taty' Mickiewicza. Wysoki, z czarnym długim brodziskiem, ubrany w brudną kurtkę wojskową utytłaną w liściach i ściółce, założoną na gołe ciało. Natychmiast zerwał z ramienia długi karabin i być może by wystrzelił. Ja byłem szybszy, gdyż trzymałem sztucer w rękach i tylko uniosłem lufę do góry. Zawsze też mam załadowaną broń, więc jedynie nacisnąłem spust. Nagły huk wystrzału tuż nad głową przeciwnika i okrzyk: - Stój, bo strzelam! - sprawiły, że wytrąciłem go z równowagi. Uskoczył w młodnik i zaczął uciekać. Wystrzał dodał mi odwagi. Jamnik na dokładkę groźnie szczekał, więc posłałem jeszcze dwie kule nad głową uciekającego, ścinając nimi trochę gałęzi i igliwia.

Odetchnąłem z ulgą. Kłusownik uciekł. Szedłem dalej pewny swoich sił, ale jakoś nie czułem się najlepiej. Zdawało mi się, że obserwuje mnie kłusownik, czułem się nieswojo. Połaziłem trochę i wróciłem czujnie do samochodu. Przygoda na szczęście zakończyła się szczęśliwie.

Osobliwe zdarzenie miałem kiedyś na polowaniu na rogacza w kole łowieckim w województwie świętokrzyskim. Wstąpiłem tam w nadziei przeżycia niesamowitych doznań łowieckich. Moje nadzieje potwierdziły się, ale nie do końca. Dokładniej mówiąc przeżycia były faktycznie mocne, ale niekoniecznie na tle łowieckim. Widocznie tylko takie mieli zapisane w księgach przeznaczenia, ale trudno.

Poinstruowany dokładnie przez łowczego koła co do miejsca, gdzie znajduje się książka ewidencji myśliwych wychodzących w teren na polowania indywidualne, trafiłem bez trudu do leśniczówki pana Walkowicza. Właśnie dokonywałem wpisu, gdy na progu ukazał się pan leśniczy Tadeusz Walkowicz. Przedstawiłem się, kim jestem i pokazałem, że mam odstrzał. Leśniczy skrzywił się i powiedział:
- Nie ma pan po co jechać. Został już tylko jeden rogacz do odstrzelenia, a w terenie jest już trzech myśliwych, i to dobrych! - podkreślił z naciskiem słowo: 'dobrych', jakbym ja należał do złych.
Uśmiechnąłem się tylko i zapytałem, jak dojechać do dużych łąk PGR-owskich, o których opowiadał mi kolega. Leśniczemu sprawiło wyraźną trudność wytłumaczenia mi tego, ale jakoś poradził sobie. Podziękowałem i odjechałem.

Gdy wjechałem na bardzo rozległe łąki, było jeszcze całkiem jasno, słońce dopiero co dotykało czubów starych sosen na horyzoncie. Tuż przed sporą kępą lasu zauważyłem starego rogacza zmierzającego z wolna ku gęstwinie. To ten z planu! - pomyślałem. Będzie mój. Zatrzymałem auto, zabrałem sztucer i szedłem wolno wzdłuż ściany lasu. Sądziłem, że rogacz gdzieś tu będzie. Idąc patrzyłem przez lornetkę i badałem wiatr. W końcu miałem ostatnią szansę. W pewnej chwili zobaczyłem, że zza grubej sosny wystaje lufa strzelby i że stoi tam jakiś myśliwy, a raczej jakiś 'dobry' myśliwy. Wpadłem na pomysł aby go podejść i wystraszyć. Skradałem się bardzo wolno i ostrożnie. Po drodze rozładowałem broń. Kiedy byłem tuż przy nim z drugiej strony drzewa, przystawiłem mu lufę broni do głowy i krzyknąłem:
- Ręce do góry! Rzuć broń, policja!
Myśliwy natychmiast wykonał polecenie, a ja poczułem, że kolana zaczynają mi drżeć! To nie był myśliwy tylko stary kłusownik. Z trudem opanowałem drżenie głosu, aby raz jeszcze wykrzyknąć:
- Na ziemię, twarzą na dół.
Wykonał posłusznie rozkaz. Trochę się opanowałem. Podniosłem jego broń. Była to strzelba, którą mogłem określić jednym słowem: 'sztrygmasówka', a mój 'myśliwy' był chyba jakimś młodszym bratem starego Sztrygmasa. Miał też z osiemdziesiąt lat. Obszukałem mu kieszenie, ale nic nie znalazłem. Miał tylko jeden nabój w komorze nabojowej, stary i zaśniedziały w wytartej tekturowej łusce. Kazałem mu wstać i oddałem broń. Zapytałem, co to ma znaczyć?
- Jo, panie, chcioł sobie strzelić zajączka, ostatniego w życiu. Ni mom już więcej patronów, panie. Puść mnie pon! - prosił.

ilustracja opowiadania;

jeśli klikniesz na obrazek to zobaczysz więcej prac tego artysty

Pomny na wszystko, co wiedziałem i co dotąd przeżyłem... nagle przypomniałem sobie o moim rogaczu. Powoli szedłem wzdłuż ściany lasu i oto wyskoczył, szczekając głośno i uchodził na łąkę. Stanął jeszcze na dobre sto metrów i wypatrywał, co go tak spłoszyło. Ustawiłem pastorał i złapałem rogacza w lunetę. Nie napiąłem jeszcze przyspiesznika, gdy ruszył dalej. Psia krew! Taka okazja! Odbiegł jeszcze sto metrów i znowu stanął obok pasących się tam kóz. Jeszcze raz spróbowałem się złożyć i jeszcze raz kozioł odbiegł jakieś pięćdziesiąt metrów, po czym całkiem się uspokoił. Pamiętając słowa leśniczego zacisnąłem zęby i jeszcze raz złożyłem się do strzału. Pionowy grot lunety całkowicie zakrywał rogacza. Mimo to zaryzykowałem. Strzał klasnął w wieczornej ciszy i odbił się kilka razy echem o ściany lasów otaczających łąki. Pewnie gdzieś tam na ambonach siedzieli 'dobrzy myśliwi' - pomyślałem. Siedzieli na próżno. Plan wykonałem ja. Poszedłem szukać rogacza. Idąc mierzyłem krokami odległość. Było dobre dwieście pięćdziesiąt metrów. Nigdy nie strzelałem na taki dystans. Uważam, że to nieetyczne, tylko ten jeden raz.

Kozioł, stary, piękny selekt leżał z przestrzeloną komorą i obiema łopatkami. Było już bardzo ciemno, kiedy dotarłem do punktu skupu. Wracałem do domu, wioząc w bagażniku ładne trofea osobliwej przygody. Parostki mocnego selekta i stary nabój starego kłusownika. Ostatni rogacz i ostatni nabój. Wszystko kiedyś się kończy. Na szczęście nie był to mój ostatni kozioł. Strzeliłem ich jeszcze kilka na PGR-owskich łąkach.

Leszek Ciupis



zobacz także --> grawerunki Leszka Ciupisa